Po matce góral z Zakopanego, z rodu narciarzy i naukowców, pseudonim Gąsienica. To zobowiązuje. Dlatego Marek Głogoczowski, choć ma nieuleczalną chorobę, walczy ... by każdy pacjent w Polsce dostał lek, który wydłuża życie.
Lekarz: Ile pan chce żyć? Marek: 80 lat. Tyle, ile Budda(i Platon)
Agnieszka Sztyler-Turovsky
https://kobieta.onet.pl/wiadomosci/marek-glogoczowski/fw38njb
"To pan jeszcze żyje!?" — usłyszał od lekarza, gdy przez dwa dni nie odbierał telefonu. A on akurat nie używał komórki, bo miał lepsze rzeczy do roboty. Pierwszy Polak na Denali, najwyższym szczycie Ameryki Północnej. Góral z Zakopanego, z rodu narciarzy i naukowców, pseudonim Gąsienica. To zobowiązuje. Dlatego Marek Głogoczowski, choć ma nieuleczalną chorobę, walczy. Nie tylko z nią i o siebie, ale o innych. By każdy pacjent w Polsce dostał lek, który wydłuża życie.
Marek Głogoczowski
Rok 1999, miejscowość Garda we Włoszech, wczesny ranek. Marek czeka na znajomą, która ma przyjechać z Polski. Przez witrynę sklepu miejscowego optyka widzi podświetloną tablicę do sprawdzania wzroku, jaką każdy z nas pamięta jeszcze z podstawówki.
– Zrobiłem sobie test. Ot tak, dla zabawy, bo od zawsze miałem doskonały wzrok – wspomina. I zaskoczenie - na jedno oko trochę gorzej widział. – Nic z tym nie zrobiłem – dodaje. Nic z tym nie zrobił przez lat dwanaście. Dziwne? Nie. Bo nie jest facetem, który by biegał po lekarzach. Widział niejedno, przeżył niejedno. Także przyjaciół. Połowę z nich stracił, gdy sam nie miał nawet 40-stki.
Samual Samek Skierski, alpinista i malarz zginął na Mont Blanc, gdy miał zaledwie 26 lat, a Andrzej Mróz jako 30-latek, też w Alpach, Wanda Rutkiewicz na Kanczendzondze, Jean Juge na Matterhornie, a Galen Rowell, z którym Marek poznał się, gdy studiował na Uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii, też zginął, wiele lat później, w wypadku lotniczym.
– Z Galenem zrobiliśmy razem nowe drogi w Kings Canyon w Sierra Nevada. Rozmawialiśmy, dużo. Ale nie o śmierci, a o tym, po co idziemy w góry – wspomina.
– To oczywiste, że ryzyko jest wpisane we wspinanie, zwłaszcza w górach wysokich – wspomina. Wiadomo, jest ryzyko, jest przygoda. Szli, bo chodzenie z teczką do pracy w cywilizowanym świecie to nuda i żadne wyzwanie. Galen, który napisał znany esej "The Seventh Rifle", miał przodków traperów.
Była to w przeszłości, w Ameryce, niebezpieczna praca. Trochę podobna do zajęć Indian, którzy by upolować bizona, musieli wbić się na koniu w stado bizonów i umieć zeskoczyć z konia w galopie.
– Śmierć była wpisana w życie. I jest w życiu alpinistów – dodaje.
Jak jest wojna, kule lecą. Trzeba ich unikać
– Nie, nie myślałem, że wisi nade mną fatum, gdy ginęli kolejni przyjaciele – mówi. Ale przeżywał ich śmierć strasznie. Gdy zginął Andrzej, był na wyprawie na Huascaran Norte w Peru. Miał chwilę, gdy chciał zrezygnować, gdy poczuł, że to wszystko jest bez sensu… – Niektórych śmierci można było uniknąć – mówi.
Wanda Rutkiewicz była ofiarą wyścigu o zdobycie wszystkich ośmiotysięczników. Gdyby nie to, prawdopodobnie by nie zginęła. Myślę czasami: >>Dziewczyno, gdybyś pół roku odpoczęła, spokojnie byś tą Kanczendzongę zrobiła!<<.
Ale sam był parę razy blisko śmierci. Kwituje to krótko, ze śmiechem: "Jak jest wojna, to kule latają, trzeba ich unikać, ale nie zawsze się da".
Tak, jak nie zawsze uda się uniknąć choroby, albo choć zorientować się, że się ją ma. Szczególnie, jak się jest alpinistą i (pół)góralem, a nie wsłuchującym się w siebie hipochondrykiem.
I gdy chodzi o chłoniaka z komórek płaszcza, który długo jest trudny do rozpoznania, bo pierwsze objawy – nocne poty, podwyższona temperatura, spadek wagi czy świąd skóry, nie są nasilone. A zmiany w morfologii krwi, świadczące o stanie zapalnym czy małopłytkowość, pojawiają się późno, gdy w organizmie jest już dużo komórek nowotworowych. A i tak lekarz w pierwszej chwili może podejrzewać zwykłą infekcję, nie nowotwór.
W efekcie diagnostyka trwa tak długo, że ponad 90 proc. pacjentów jest w zaawansowanym stadium choroby. Ma powiększone węzły chłonne, wątrobę, śledzionę i zajęty szpik kostny. Ten, kto ma szczęście, po diagnozie ma przed sobą cztery lata życia, a kto nie ma to tylko pół roku….
Śmierć zagląda w oczy pierwszy raz
Marek Głogoczowski zaczął się wspinać w latach 60. To stara szkoła. Co myśli o dzisiejszej?
Że to żadna przygoda, a koniec alpinizmu. Korki na Evereście, szerpowie niosą wszystko za wspinaczy, a jak ktoś źle się poczuje, to mu podadzą tlen i rozbiją namiot. Tylko trzeba się pomęczyć trochę na poręczówkach, które zostawiły poprzednie ekipy i spokojnie wczłapać się na szczyt! Mało ambitna masówka – mówi.
Marzec 1978 r., Alpy szwajcarskie. – Zjeżdżając na nartach ostrożnie we mgle ze szczytu Mont Velan (3731 m) wpadłem do szczeliny lodowcowej, gdy śnieg się pode mną załamał. Rozstawiając szeroko ręce spadałem z 15 m w dół wraz z całym "korkiem śnieżnym”, który się pode mną załamał.
Gdy się, w miarę bezpiecznie, zatrzymałem, zdjąłem narty, założyłem raki ubrałem się cieplej i z pomocą czekana i "zapieraczki" z tej szczeliny jakoś wylazłem – dziś wspomina to z luzem. Ale wtedy, patrząc w górę na małe światełko w dziurze między ścianami lodu, myślał, że to koniec.
Tydzień wcześniej zmarł mój ojciec. Miał tylko 64 lata, to było zapalenie opon mózgowych. Przez głowę przemknęła mi myśl: dopiero co mój ojciec, a teraz kolej na mnie. Jestem załatwiony – myślałem.
Ale nie był. Gdy po godzinie, przebijając się przez metrową warstwę śniegu nad głową, znowu znalazł się na oświetlonym tym razem słońcem lodowcu, pojechał dalej wlokąc za sobą na końcu liny doczepiony czekan i plecak – na wszelki wypadek, by na powierzchni został znak, gdzie znowu wpadłem. A gdy już znalazł się w miejscu bezpiecznym na przełęczy, to pomachał nadlatującemu pilotowi helikoptera. – Żeby odleciał, że ze mną wszystko OK – wspomina.
Bo partnerka z klubu w Genewie, z którą się wspinał, zdążyła już wezwać helikopter. Chcieli potem Marka skasować ze tę niedoszłą akcję ratunkową na 2000 franków, po maksymalnych stawkach.
Zacząłem się awanturować, bo się okazało, że helikopter nie miał licznika, tylko pani sekretarka zwykła >>z kapelusza<< wpisywać maksymalne kwoty – śmieje się.
Tego wypadku zresztą by nie było, gdyby nie to, że wraz z partnerką wspinaczki dali mniej doświadczonej grupie z Klubu Akademickiego w Genewie (CAAG) swoją drugą linę... – Tamci podeszli łatwą drogą i zjechali bezpiecznie przed godz. 12, póki śnieg był twardy. A my, wspinając się z nartami na plecach, na ten szczyt drogą dość trudną, dla bezpieczeństwa oboje mieliśmy osobne liny aby, jak ktoś z nas wpadnie w szczelinę, partner mógł ją podać "nieszczęśnikowi” – tłumaczy Marek.
I drugi raz...
Śmierć zajrzała mu w oczy drugi raz na wielowyciągowych "skałkach", znów w okolicach Genewy. – To było na łatwym, zawieszonym 200 metrów nad piargiem trawersie, który zazwyczaj robiliśmy bez liny. By zobaczyć, jak się wspina, na trudnej drodze, zespół za nami, wróciłem się tym trawersem do miejsca gdzie kończą się trudności.
Stwierdziwszy, że uda im się przejść tę drogę, już na pełnym "luzie" wracałem tym trawersem w pionowej ścianie. I wtedy od skały oderwał się duży kamień, którego się wcześniej już dwa razy chwytałem.Odruchowo rzuciłem go z całej siły w tył, by siła jego odrzutu dopchnęła mnie do ściany. Gdyby nie to, spadłbym nie ubezpieczony z 200 metrów na piarg – wspomina.
Jestem jednym z niewielu alpinistów z tamtych czasów, który żyje – dodaje.
W ślady taty poszła jego córka. – Dziś jest trzydziestolatką, wielojęzyczną przewodniczką w Tatrach. I nie chce robić kursu przewodnika alpejskiego, choć więcej by zarabiała – śmieje się Marek.
Post tenebras lux
fizyk i geofizyk, filozof piagetowsko-lamarckowski, instruktor alpinizmu i ski-alpinizmu